Diamentowi Jubilaci

W kapłaństwie przeżyli 60 lat. Z blisko czterdziestu zostało ich dziś pięciu. We wtorek 27 maja obchodzić będą diamentowy jubileusz święceń. Pamiętajmy w modlitwach o naszych Księżach Jubilatach i dziękujmy wspólnie z nimi za dar powołania i owoce posługi w Winnicy Pana.  

 

27 maja 1954 roku święcenia przyjęło 37 kapłanów. Prymas Wyszyński był uwięziony, bp Baraniak aresztowany w Warszawie, bp Bernacki deportowany – w diecezji nie było nikogo, kto mógłby udzielić święceń. Diecezją zarządzał ks. infułat Stanisław Bross, który poprosił o to  pomocniczego bpa Władysława Suszyńskiego z Białegostoku.

 

Ksiądz z kościelnej wieży

Ksiądz prałat Eugeniusz Nowak broni się przed rozmową, bo jest emerytowanym kapłanem diecezji kaliskiej. W Gnieźnie studiował i przyjmował święcenia, dopiero kilka lat przed emeryturą nowy podział administracyjny zastał go w Pleszewie. – O przydział na parafię w tamtych czasach nie było łatwo – wspomina ks. Nowak. – Władza ludowa nie wyrażała zgody na zameldowanie, więc ksiądz nie mógł rozpocząć pracy. Ja trafiłem najpierw do Żnina. W 1957 r. posłany zostałem do Trzemeszna,. Tam zajmowałem się głównie katechezą: tygodniowo miałem 38 lekcji – dziś to prawie niewyobrażalne! W 1961 roku ks. Eugeniusz Nowak skierowany został do pracy w Pleszewie. Nadal był prefektem młodzieży, ale doszły jeszcze obowiązki związane z posługą kapelana w domu generalnym Sióstr Służebniczek. Swoich uczniów do dziś wspomina i utrzymuje z nimi kontakt, choćby z Hanną Suchocką czy bp. Andrzejem Dziubą. Pierwsze probostwo ks. Nowaka było bardzo trudne. Nie musiał wprawdzie wyprowadzać się z Pleszewa, ale powierzono mu tworzenie nowej parafii w poewangelickim kościele. Władze ostrzegały, że w niczym mu nie pomogą i że powinien zrezygnować, ale on odparł, że zwolnić z pracy może go wyłącznie prymas. Przez cztery i pół roku mieszkał w kościelnej wieży, na kilku metrach kwadratowych, bo innego mieszkania dla niego nie było. Dopiero po latach udało mu się kupić dom, który stał się plebanią. Po 12 latach przełożeni znów skierowali ks. Eugeniusza po poprzedniej pleszewskiej parafii, w której pozostał kolejnych 18 lat, aż do emerytury.

 

Żołnierz AK

Ks. Jan Lewandowski pochodzi z okolic Chodzieży. Już przed wojną był harcerzem i mechanikiem samochodowym. Gdy wybuchła wojna, nawiązał kontakt z organizatorami opozycji i pomagał w tworzeniu struktur Armii Krajowej. Wreszcie sam złożył przysięgę wojskową i otrzymał pseudonim „Witold”. Naprawiał niemieckie samochody, jednocześnie podsłuchując rozmowy ich właścicieli, prowadził systematyczny nasłuch radiowy, przenosił tajną korespondencję i broń. Po wojnie ukończył liceum w Złotowie, a następnie wstąpił do seminarium. Był wikariuszem w katedrze, notariuszem w Kurii, penitencjarzem katedralnym i kapelanem bpa Bernackiego. W 1960 roku objął probostwo w Kamieńcu, a siedemnaście lat później został proboszczem parafii pw. św. Marcina w Żninie – Górze. Przeszłość z AK nigdy nie przestała być dla niego ważna: jest kapelanem oddziału AK w Żninie, imię Armii Krajowej otrzymała szkoła na terenie jego żnińskiej parafii. Doprowadził do odzyskania przez parafię św. Floriana ziemi, sufraganii i domu katolickiego, a przez parafię św. Marcina – ziemi, szkoły i organistówki. Poświęcił również w Żninie Pomnik Katyński.

 

Ksiądz z różańcem
– Od księdza, który nas przygotowywał do Pierwszej Komunii usłyszałem, że kto odmów dziesiątkę różańca, ten w życiu nie zginie – wspomina ks. Tadeusz Gawroński. – W czasie wojny, kiedy kościół był zamknięty i nie mogliśmy uczestniczyć we Mszy św., przypominały się tamte słowa. A kiedy zacząłem się modlić, pojawiła się myśl, że mógłbym zostać księdzem. Mieliśmy wszyscy wojenne dzieciństwo, pokaleczone. Miałem 12 lat, musiałem pracować, w jednym ręku ściskałem różaniec, a drugą poganiałem krowy. Buntowałem się wtedy, wiedziałem, że życie nie może polegać tylko na pasaniu byków dla Hitlera. Po wojnie wyprowadziliśmy się z rodzinnego Jedlca do Gniezna, ojcu zależało, żebyśmy w rodzeństwem mogli się uczyć. Tu skończyłem szkołę i zdałem maturę, a później wstąpiłem do seminarium. Nasz kurs był pierwszym, który zabliźniał powojenne rany, wyrosłym na krwi świętych kapłanów męczenników z archidiecezji gnieźnieńskiej. Na studia nas nie wysyłano, wszyscy pilnie potrzebni byliśmy do pracy w terenie.Ks. Tadeusz na parafię trafił do Bydgoszczy, najpierw na Szwederowo, później do parafii pw. św. Józefa. W 1962 roku przeniesiono go do parafii pw. św. Józefa w Inowrocławiu, a następnie mianowano rektorem kościoła pw. Świętego Krzyża. – Bycie rektorem oznaczało rzucenie na najgłębszą wodę – wspomina ks. Tadeusz. Nie miałem mieszkania, nie miałem parafian, obok były dwie prężne i duże parafie z długimi tradycjami. Kościół był pusty, zaniedbany, nieprzytulny, jedynym bogactwem był Pan Jezus w byle jakim tabernakulum. Trzymały mnie wtedy tylko słowa św. Jana XXIII, które sobie powtarzałem: „Gdzie posłuszeństwo, tam pokój”. Byłem posłuszny. Mieszkałem u ludzi, z czasem w  kościele powstał ośrodek duszpasterski, a potem parafia. Kupiłem dom, wreszcie wybudowałem plebanię. W pustym niegdyś kościele wyrosła prawdziwa parafia, której trudne losy zapisane są w grubych pięciu tomach kroniki.

 

Z rodziny Wujka
– Moja mama z domu nazywa się Wujek, w rodzinie były siostry zakonne, ich wzór na mnie wpłynął. A kiedy chodziłem do szkoły podstawowej, chłopaki na przerwie wymyślili, że będziemy gonić i całować dziewczyny. Pobiegłem w końcu z nimi, ale jak którąś miałem już chwycić, ona uciekła za drzewo, a ja w nie uderzyłem, aż polała się krew. Powiedziałem wtedy prorocze słowa, że jeśli całowanie dziewczyn ma tyle kosztować, to ja idę za księdza – śmieje się ks. Zygmunt Kosowski. W czasie wojny ks. Kosowski mając lat 13 rozpoczął pracę w bydgoskiej papierni, przy produkcji papieru do zaciemniania okien i toaletowego. Po upadku Powstania Warszawskiego hitlerowcy przywieźli na przemiał zbiory z Biblioteki Zamojskich, wtedy można było wynieść choć kilka książek. Po wojnie ks. Kosowski wrócił do szkoły: z tego jednego tylko gimnazjum w seminarium w sumie na sześciu kursach było 42 kleryków… Po święceniach ks. Kosowski pracował w Pęchowie, potem w Liszkowie, aż w końcu trafił do Kościeszek niedaleko Kruszwicy, gdzie przepracował 19 lat. – Podczas jednego z pobytów na Jasnej Górze spotkałem Roberta Kennedy’ego. Przyjechał z żoną i trójką dzieci, wziął udział we Mszy św., potem zjedli z nami obiad, a prymas Wyszyński długo z nim rozmawiał. Powiedział potem: – Poznałem w Robercie katolickie oblicze młodej Ameryki. – Przez całe życie miałem trudności z modlitwą – mówi dalej ks. Zygmunt. – Mówią, że to rozmowa z Panem Bogiem, ale zwykle jest tak, że człowiek prosi: daj zdrówko, daj masła, daj, daj… Borykałem przez całe 47 lat kapłaństwa i nie doszedłem do sedna. Dopiero na emeryturze wyczytałem takie określenie: że modlitwa to umiejętność słuchania słowa Bożego, słuchania, zapamiętania i wprowadzania w życie. Próbowałem raz, drugi i trzeci, zapominałem, ale jeśli nad tym pracować, dochodzi się do jakichś wyników. Te słowa umieściłem też na swoich obrazkach jubileuszowych, żeby inni też coś z tej uroczystości wynieśli…

 

Najsłabszy
– Ojciec prowadził sklep galanteryjno-skórzany. Dzięki mamie w domu była zawsze katolicka prasa, „Przewodnik Katolicki”, gazety o misjach. Interesowało mnie to bardzo – wspomina ks. Mieczysław Wacławski. Moją naukę w gimnazjum przerwała wojna. Pracowałem w bydgoskiej papierni jako goniec – obok pracował przyszły ks. Kosowski. Po wojnie dostałem powołanie do wojska, dopiero potem mogłem wrócić do nauki. Świat mnie nie ciągnął, na bal maturalny nie poszedłem, ciągnęło mnie w stronę Boga. Mój brat Kazimierz też chciał iść do seminarium, ale utopił się w Wiśle tuż przed maturą. Drugi brat Alojzy był już nawet klerykiem u werbistów, ale w czasie wojny trafił do Dachau i tam przeraził go ogrom cierpienia… Nie mógł zrozumieć, jak Bóg może do tego dopuszczać, zrezygnował z seminarium. Ks. Wacławski pracował jako wikariusz w Łobżenicy,  później w Śmiłowie, Kosztowie i Słaboszewie. Później na 21 lat został proboszczem w Raczkowie i Jabłkowie. Kościoły były od siebie oddalone, łączyła je polna droga, którą pokonać trzeba było rowerem, motorowerem albo po prostu pieszo. – Dopiero w 1971 roku, za Gierka, mogłem kupić na raty syrenkę. Później miałem trabanta, a ostatni był mały fiat: to był najlepszy samochód, taki nowoczesny… Ostatnią parafią ks. Mieczysława Wacławskiego było Popowo Kościelne. – Nie żałuję kapłaństwa. Na roku było nas „pięciu panów W.”, wszyscy po kolei poumierali: najsilniejszy, najinteligentniejszy, najsympatyczniejszy, najprzystojniejszy, zostałem tylko ja – najsłabszy. Przypominają mi się słowa św. Pawła, że „z łaski Bożej jestem tym, czym jestem”. To łaska Boża sprawia, że najsłabsi czasem są najsilniejszymi… W kapłaństwie najważniejsze jest, żeby mieć osobisty kontakt z Bogiem, bo kiedy raz się poznało prawdę, to nie można już od niej odejść.

 

Monika Białkowska „Przewodnik Katolicki”
Fot. ks. K. Stawski

 

Uroczysta Msza św. dziękczynna sprawowana będzie 27 maja w Domu Księży Seniorów o godzinie 10.30. Zachęcamy do modlitwy w intencji Księży Jubilatów.

 

 

23 maja 2014