Insurekcja po gnieźnieńsku

Dotkliwie germanizowana i ciemiężona Ziemia Gnieźnieńska wyzwoliła się w ciągu zaledwie czterech dni i to głównie o własnych siłach. Wyjazd Niemców odbył się bez żadnych trudności . Jak wspominał w pamiętnikach Zygmunt Kittel, podczas ich przemarszu ludność miasta zachowała się wzorowo. „U niejednego zjawiła się łza radości na widok opuszczających nas wojsk znienawidzonych, lecz wstrzymano się od wszelkich złośliwych uwag. Świadczy to wymownie o szlachetnym charakterze polskiego narodu, który wobec bezbronnego wroga zapomniał o dawnych krzywdach”.

Gniezno – miasto symbol, stolica prymasowska, kolebka polskiej państwowości i ośrodek kultu religijnego – było jednym z większych miast Prowincji Poznańskiej jak nazywano Wielkopolskę pod zaborem Rzeszy Niemieckiej. Było również centrum ruchu narodowego, w którym działały najróżniejsze organizacje o charakterze narodowym, ekonomicznym i oświatowym. Jednym z nich było Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”, które za cel obrało sobie promowanie kultury i sprawności fizycznej oraz budowanie świadomości narodowej. Słusznie zakładano, że jeśli pojawi się szansa na odzyskanie przez Polskę niepodległości, to do walki nie mogą stanąć ludzie słabi. Żeńskim odpowiednikiem organizacji były „Oddziały kobiet gimnastykujących”, które również w Gnieźnie działały. To właśnie członkowie „Sokoła”, po otrzymaniu wiadomości o wydarzeniach w Poznaniu, byli zdeterminowani i gotowi do zbrojnego wystąpienia. Wieczorem 27 grudnia 1918 roku zgłosili się do swojego komendanta podporucznika rezerwy Zygmunta Kittla (w cywilu dyrektora technicznego gnieźnieńskiej cukrowni), który w swoich pamiętnikach tak to później wspominał: „Już przez cały piątek po świętach głuche dochodziły posłuchy o zatargach w Poznaniu, że doszło do starć pomiędzy wojskiem a cywilną ludnością. Wieczorem, gdy byliśmy właśnie zebrani na posiedzeniu Rady Ludowej, wywołano mnie z posiedzenia. Przybyli bowiem Szaliński i Słabędzki z kilkoma sokołami z propozycją zdobycia koszar. Zamiar tych młodzieńców wydawał mi się wprost zgubnym, bo oprócz kilkunastu rewolwerów nie mieliśmy żadnej broni w ręku. Pozatem głoszono z Poznania bezustannie hasła, że nie wolno nam się porywać z bronią w ręku, i że winniśmy odczekać pokoju wersalskiego, na mocy którego bez walki i rozlewu krwi przyznają nam ziemię zabrane. Dlatego też uspokoiłem tych zuchów i nakłoniłem ich, by udali się do domu i nie podejmowali żadnych nierozważnych kroków”.

Bez rozlewu krwi

Niepodległościowy zapał studziły nie tylko dyrektywy Naczelnej Rady Ludowej z Poznania, ale także obecność w Gnieźnie znacznego niemieckiego garnizonu – w istniejących do dziś zabudowaniach koszarowych przy ul. Sobieskiego stacjonował 49. Pułk Piechoty, a w kompleksie przy ulicy Wrzesińskiej 12. Pułk Dragonów. Nie wiadomo, ilu żołnierzy faktycznie wówczas w Gnieźnie przebywało, część bowiem wyjechała na urlop świąteczny, a część wysłano do Wągrowca i Piły. Mimo to Zygmunt Kittel się wahał, choć – jak sam zapisał – coraz wyraźniej zdawał sobie sprawę z tego, że „chwila krytyczna zbliża się bardziej i bardziej”. W sobotnie popołudnie 28 grudnia do Gniezna przybył emisariusz z Poznania, sierżant Piotr Walczak i „wymachując nerwowo rękoma, powtarzał tylko bezustannie: Musimy Poznaniowi dać pomoc, musimy wziąć koszary, za godzinę będzie za późno, trzeba jechać natychmiast”. Dla mnie było jasne – wspominał Kittel – że nie ma czasu do namysłu, bo każda minuta mogła wywołać już poważne zmiany”. Dalsze wypadki potoczyły się szybko. Komendant Kittel wraz z sierżantem Walczakiem i przedstawicielami Rady Robotniczej pojechali do koszar piechoty, żądając ich przekazania Polakom. W czasie pertraktacji na ulicy zaczęli zbierać się ludzie, którzy wkrótce, wezwani przez Kittla, weszli na teren kompleksu i szybko zajęli magazyn broni. W tej sytuacji komenda niemiecka zupełnie straciła głowę. Koszary przy ulicy Sobieskiego zajęto bez strat. Wkrótce przejęto też inne strategiczne obiekty w mieście – gazownię, elektrownię, magistrat, bank, dworzec kolejowy i pocztę, która po oswobodzeniu, jako pierwsza w Wielkopolsce, otrzymała wyłącznie polską obsługę telefoniczną. Nim jeszcze urząd trafił w ręce Polaków, wieść o tym, co się działo dotarła do koszar dragonów przy ulicy Wrzesińskiej. Tam spodziewano się większego oporu.

Nie zaczepiać, nie niszczyć

Oporu jednak nie było. Dragoni przyjęli Polaków spokojnie, nie zamknęli nawet bramy i przybyły oddział z Zygmuntem Kittlem w cywilnym ubraniu spokojnie wszedł na dziedziniec. Ponieważ padał deszcz ze śniegiem i było zimno niemiecki dowódca warty wpuścił powstańców do wartowni. Koszar jednak nie chciano oddać, mimo proponowanego przez Polaków korzystnego kompromisu. „Na wszystkie te moje wywody odpowiadali mi, że muszą czekać na rozkazy ze Szczecina” – wspominał Kittel. Tyle, że wobec przejęcia poczty rozkazy te dotrzeć nie mogły. Ostatecznie impas przełamała wiadomość, w którą dragoni początkowo uwierzyć nie chcieli, ale po jej potwierdzeniu ustąpili, że pułk piechoty też już się poddał. Broń przejęto, a rozbrojonych żołnierzy niemieckich przewieziono na dworzec. Gniezno było wolne. Bez walk i ofiar w ludziach. Na ulicach rozlepiono rozporządzenie komendanta Kittla nakazujące zachować spokój i porządek publiczny. Kobiety i dzieci miały pozostać w domu od 16.00 do 8.00 rano. Zalecano, by wszelka praca szła w zwykły sposób. Nakazywano dawać posłuch patrolom, nie zaczepiać obywateli innych narodowości i wyznań, nie przywłaszczać sobie i nie niszczyć cudzej własności, ani pomników oraz oddać broń będącą w rękach cywilów. Zamknięto też wyszynki i zakazano sprzedaży alkoholu. Notował Kittel: „Wyjazd Niemców naznaczony na godzinę 3, odbył się z małem opóźnieniem, lecz bez żadnej trudności. Ta zgraja opryszków, która jeszcze nie dawno hulała po Francji i Belgii, szła teraz potulnie jak gromada jagniąt na dworzec, gdy im już wytrącono oręż z garści. Podczas tego przemarszu zachowała się publiczność miasta wprost wzorowo. U niejednego zjawiła się łza radości na widok opuszczających nas wojsk znienawidzonych, lecz wstrzymano się od wszelkich złośliwych uwag. Świadczy to wymownie o szlachetnym charakterze polskiego narodu, który wobec bezbronnego wroga zapomniał o dawnych krzywdach”.

Potyczka po Zdziechową

Nie był to jednak koniec. Gdy w przejętych koszarach zaczęto organizować Gnieźnieński Pułk Piechoty, nadeszła informacja, że od strony Bydgoszczy nadciągają Niemcy wraz z baterią artylerii. Był 29 grudnia. Euforia gnieźnian osłabła. Kittel zwołał zgromadzenie w gmachu dzisiejszego teatru. Zdecydowano o wysłaniu delegacji pod jego przewodnictwem. Niemcy tymczasem zdołali już dotrzeć na przedmieścia Gniezna, do Winiar, wówczas poza granicami miasta, ale zorientowawszy się, że zostało ono już zajęte przez Polaków, wycofali się do Zdziechowy do majątku Herberta Wendorffa, skąd zamierzali podjąć próbę odbicia miasta. Tam właśnie udała się delegacja z Kittelem na czele. Rozmowy skończyły się ustaleniem rozejmu do godziny 11.00 dnia następnego. Tymczasem pozostali w Gnieźnie  powstańcy zaczęli samorzutnie formować się w oddziały i domagać siłowego usunięcia Niemców ze Zdziechowy. Przewodził im przybyły z Gdańska doktor Wojciech Jedlina-Jacobson. Kittel był w trudnej sytuacji, bo podlegał Powiatowej Radzie Ludowej i Naczelnej Radzie Ludowej, a tam czekano na rozstrzygnięcia międzynarodowe. Wiadomo było, że Wielkopolska wróci do Polski, nie wiedziano jednak w jakich granicach. Wracając ze Zdziechowy Kittel zdołał przekonać większość zbuntowanych ochotników, by wrócili do Gniezna, około stu z nich podążyło jednak dalej i zaatakowało. Zajęli posterunek niemiecki w szkole, a następnie poszli pod pałac Wendorffa. Trwająca do 31 grudnia chaotyczna potyczka objęła też okoliczne miejscowości i zakończyła się ostatecznie umową zezwalającą Niemcom na wycofanie się. Choć nieprzemyślana i bez poparcia władz, zabezpieczyła jednak Gniezno przed interwencją niemiecką i znacznie umocniła morale powstańców.

Wincenty Donajewski

Walka pod Zdziechową zakończyła się tragicznie dla 48-letniego Wincentego Donajewskiego, ojca piątki dzieci, z zawodu szewca. Był pierwszą ofiarą powstania na Ziemi Gnieźnieńskiej. Urodził się w Słupcy, mieszkał w Strzałkowie, a następnie we Wrześni. Jak wielu wyemigrował za chlebem do Bochum w Westfalii. Jak wielu należał do Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”. Jego ojciec był weteranem Powstania Styczniowego. Gdy wybuchła I wojna światowa miał 44 lata i z racji wieku ominął go pobór do wojska pruskiego. Na front ostatecznie jednak trafił – za karę po tym, jak udzielił pomocy jeńcom alianckim. Przeżył. Po wojnie wrócił w rodzinne strony i zaangażował się w działalność wolnościową. Wstąpił do Służby Straży, która miała dbać o porządek i bezpieczeństwo miejscowej ludności. Jego oddział brał udział w oswobadzaniu Wrześni. Przez Gniezno trafił pod Zdziechowę. Był w grupie podchodzącej pod pałac Wendorffa. Znajdował się w okolicach bramy, gdy trafiła go niemiecka kula. W kieszeni jego munduru znaleziono przestrzelony list od syna Mariana, który kilka miesięcy wcześniej, z frontu pisał: „(…) bardzo mnie to smuci że tata teraz na swoje stare lata jeszcze za niemiecką ojczyznę walczyć musi”. Wincenty Dondajewski został pochowany 5 stycznia 1919 roku we Wrześni. Jedna z ulic miasta nosi jego imię. Jego syn Marian – ten od listu – poległ we wrześniu 1939 roku w bitwie pod Bzurą. Jedna z córek, Irena, została w 1942 roku stracona w Poznaniu za ukrywanie jeńców angielskich. 31 grudnia 1918 roku – dzień potyczki pod Zdziechową, w której Wincenty Donajewski stracił życie, zamknął pierwszy etap Powstania Wielkopolskiego. W zaledwie cztery dni wyzwolona została cała Ziemia Gnieźnieńska. 1 stycznia 1919 roku rozpoczął się etap drugi – marsz na Kujawy.

B. Kruszyk „Przewodnik Katolicki”

Walki w okolicach ZDZIECHOWY

Marsz na KUJAWY

Walki o Chodzież

Walki o Żnin

27 grudnia 2021