…jakbyś na żywą patrzył
Długosz pisał: „Obraz Maryi Najchwalebniejszej i Najdostojniejszej Dziewicy i Pani, Królowej świata i Królowej naszej (…) wykonany dziwnym i rzadkim sposobem malowania (…) o przeładnym wyrazie twarzy, która spoglądających przenika szczególną pobożnością – jakbyś na żywą patrzył”. 26 sierpnia obchodzimy uroczystość Matki Bożej Częstochowskiej.
W hiszpańskiej Kordobie jest wielki meczet z VIII wieku (Mezquita), w nim gotycko-renesansowa katedra wielkości naszej bazyliki prymasowskiej, a tam, niedaleko wyjścia, nasza Czarna Madonna. Spotkamy Ją nie tylko w najpiękniejszych kościołach Europy, choćby w paryskiej Notre-Dame, ale też w ubogich misyjnych kaplicach na końcu świata. Obraz Matki Bożej Częstochowskiej jest bowiem jednym z najbardziej znanych i rozpoznawalnych wizerunków Maryi. Odnajdziemy go również w naszej katedrze, w ołtarzu kaplicy poświęconej Jasnogórskiej Królowej.
Zdolny Ewangelista
Pobożna tradycja mówi, że obraz namalował sam św. Łukasz Ewangelista na cyprysowej desce ze stołu używanego przez Świętą Rodzinę. Z pędzlem w dłoni, wołem u stóp i aniołem za plecami – tak wyobrażał go sobie autor polichromii we wspomnianej gnieźnieńskiej kaplicy Matki Bożej Częstochowskiej. Prawda jest jednak taka, że o pochodzeniu częstochowskiej ikony nic pewnego nie wiadomo. Wróćmy jednak do rozpoczętej apokryficznej tradycji. W IV wieku obraz miał należeć do św. Heleny – matki cesarza Konstantyna, która przywiozła go do Konstantynopola. Przetrwał tam otoczony czcią do IX lub X wieku, kiedy oddany w darze trafił na Ruś Halicką, unikając tym samym szczęśliwie kolejnych oblężeń i krwawych walk toczonych o miasto aż do jego ostatecznego upadku w 1453 roku. Na Rusi, a konkretnie w zamku w Bełzie ok. 40 km od Lwowa obraz znalazł ok. 1382 roku książę Władysław Opolczyk „pracujący” wówczas dla króla Ludwika Węgierskiego, ojca św. Jadwigi Królowej, co nie jest bez znaczenia, Maryja ma bowiem na płaszczu wymalowane andegaweńskie lilie – herb węgierskiej dynastii. Opolczyk przewiózł obraz z Rusi do Polski – i tu znów legenda – będąc w drodze na Śląsk zatrzymał się w swoich dobrach lennych, w Częstochowie, gdzie Matka Boża miała mu objawić, że tu pragnie pozostać. Jakże odmówić? Książę sprowadził z węgierskiego sanktuarium maryjnego w Márianosztra białych mnichów dla modlitwy, czci i opieki nad ikoną.
…cięte rysy dwie
W dokumencie fundacyjnym klasztoru nie ma jednak słowa o obrazie. Paulini otrzymali go najprawdopodobniej dopiero dwa lata po swoim przybyciu do Polski. Sam zakon był wówczas bardziej kontemplacyjny niż czynny, co również może rodzić pytania o faktyczną motywację sprowadzenia mnichów do Korony. Jakkolwiek nie było, mnisi praktykujący życie pustelnicze musieli szybko nauczyć się służyć i funkcjonować wśród rosnącej rzeszy pielgrzymów przybywających do ich niewielkiego kościoła. Urodzony 33 lata po sprowadzeniu Obrazu Jan Długosz pisał: „Z całej Polski i krajów sąsiednich, mianowicie: Śląska, Moraw, Prus i Węgier, na uroczystość Maryi Świętej – której rzadki i nabożny obraz w tym miejscu się znajduje – zbiegał się lud pobożny dla zdumiewających cudów, jakie za przyczyną naszej Pani i Orędowniczki tu się dokonały”. Długosz jest także autorem przytoczonego na początku, najstarszego opisu Wizerunku zachowanego w Liber Beneficiorum czyli księdze uposażeń. On również pozostawił raport z niesławnego zniszczenia obrazu w Wielkanoc 1430 roku, po którym na twarzy Maryi pozostały „cięte rysy”. Relacjonuje dziejopis: „Pod ten czas niektórzy z szlachty polskiej wyniszczeni marnotrawstwem i obciążeni długami, mniemając, że klasztor częstochowski na Jasnej Górze (…) posiadał wielkie skarby i pieniądze (…) zebrawszy (…) kupę łotrzyków (…) napadli na rzeczony klasztor paulinów. A nie znalazłszy w nim spodziewanych skarbów, zawiedzeni w nadziei, ściągnęli ręce świętokradzkie do naczyń i sprzętów kościelnych, jako to kielichów, krzyżów i ozdób miejscowych. Sam nawet obraz Najchwalebniejszej Pani naszej odarli z złota i klejnotów, którymi go ludzie pobożni przyozdobili. Niezaspokojeni łupem, oblicze obrazu mieczem na wylot przebili, a deskę, do której wizerunek przylegał, połamali, tak iż zdawało się, że to nie Polacy, ale Czesi kacerze dopuścili się czynów tak srogich i bezbożnych. Po dopełnieniu takowego gwałtu, raczej skalani zbrodnią niż zbogaceni, z niewielką zdobyczą pouciekali. Długi czas mniemano, że ów gwałt popełnili czescy kacerze, mieszkający w przyległych Polsce miastach i zamkach szląskich.” To właśnie ów gwałt i podjęta później pod kuratelą Władysława Jagiełły naprawa odbiły się znacząco na wyglądzie jasnogórskiej ikony.
Za plecami Madonny
Choć poglądy i hipotezy znawców na temat czasu i miejsca powstania obrazu dalekie są od jednomyślności, przyznaje się zgodnie, że Madonna Częstochowska reprezentuje wschodni, bizantyjski typ przedstawień maryjnych tzw. Hodegetrię – „Ta, która prowadzi”, „Ta, która wskazuje drogę”. Tą drogą jest Jezus Chrystus, na którego Maryja wskazuje prawą dłonią złożoną na piersi. To najstarszy i najbardziej rozpowszechniony typ ikonograficzny przedstawień Matki Bożej z Dzieciątkiem na ręku. Niektórzy badacze sugerują związek jasnogórskiego wizerunku z malarstwem ikonowym, inni dopatrują się w nim wpływów włoskich. Niestety ani wielokrotne analizy stylu malowidła, ani badania technologiczne przeprowadzone w czasie kolejnych konserwacji zagadki pochodzenia Czarnej Madonny nie rozwiązały.
Mało kto wie, że do 1980 roku wizerunek miał też malowany rewers, czyli tzw. zaplecek. Malowidło przedstawia dzieje jasnogórskiego Obrazu, a jego autorem jest najprawdopodobniej o. Izydor Krasuski, przeor Jasnej Góry w 1696 roku, który parał się też malarstwem. Wskazuje na niego pozostawiony podpis: I.K. Indignus Servus Pinxit, gdzie nazywa siebie niegodnym sługą. Badacze przypuszczają, że malowidło zostało przytwierdzone do Obrazu w 1682 roku, kiedy przeprowadzano jego renowację z okazji jubileuszu 300-lecia Jasnej Góry. Inne źródła podają 1705 rok. Malowidło to było szczepione z wizerunkiem Czarnej Madonny do 1980 roku, kiedy je oddzielono, poddano konserwacji i umieszczono jako osobne dzieło na specjalnym drewnianym podobraziu. W centralnym miejscu znajduje się łacińska inskrypcja, która jest kluczem do czytania całego dzieła. Napis głosi: „MENSA MARIANA POTISSIMA DOMUS NAZARAEAE SVPELLEX”, co w tłumaczeniu brzmi: „Stół Maryjny, najprzedniejszy przedmiot Domu w Nazarecie”. Nawiązuje to oczywiście do przytoczonej wyżej legendy o Ewangeliście Łukaszu. Dalej mamy na zaplecku cztery kartusze przedstawiające dzieje cudownego obrazu w Jerozolimie i Konstantynopolu oraz na Rusi i Jasnej Górze oraz cztery weduty, czyli panoramy miast umieszczone na bordiurze: Kraków – ocalony od Turków w 1672 roku, Toruń odzyskany w rąk Szwedów oraz inne cudowne interwencje Maryi aż do obrony Jasnej Góry w 1655 roku.
Zniż lot, ląduj!
I jeszcze słowo o Apelu Jasnogórskim, który każdego dnia o 21.00 gromadzi przed obliczem Matki jasnogórskich pielgrzymów, a za pośrednictwem transmisji także wielu Polaków, i którego trzy kluczowe słowa – jestem, pamiętam, czuwam wskazał św. Jan Paweł II młodym jako program życia. Tłumacząc genezę tej wieczornej modlitwy paulini wymieniją dwa wydarzenia. Pierwsze miało miejsce 4 listopada 1918 roku, kiedy żołnierze polscy z 22. Pułku piechoty pod dowództwem podporucznika Artura Wiśniewskiego wyzwolili Jasną Górę spod jarzma austriackiego zaborcy. Tego dnia o 21.15 razem z zakonnikami stanęli przed obliczem Królowej Polski dziękując za odzyskaną pod 123 latach niepodległość. Drugi przekaz dotyczy pilota kapitana Władysława Polesińskiego. W 1931 roku, podczas ćwiczebnego lotu o mało nie zginął. Była godzina 21.00. Usłyszał jakby wewnętrzny głos: „Zniż lot, ląduj!” Wylądował. Chwilę potem samolot eksplodował. W domu żona przyznała, że właśnie o tej godzinie modliła się do Matki Bożej o jego szczęśliwy powrót do domu. Polesiński stanął na baczność i salutując podziękował za ocalenie życia. Było to początkiem codziennej praktyki, kiedy o tej właśnie decydującej wieczornej godzinie stawał do raportu przed Bogiem i Jego Matką. W wierszu pt. „W płonącym samolocie” napisał: „Usiadłem nad swym niedoszłym śmiertelnym zwęgliskiem… nie śmiałem spojrzeć… Czułem, że ktoś się z tych płomieni zbliża, schyliłem kornie głowę, bo szedł do mnie On, Wielki, Miłujący Pan z Krzyża – Jezus, Bóg – do mnie, człowieka”.
B. Kruszyk
Fot. B. Kruszyk