Pierwsi misjonarze z archidiecezji gnieźnieńskiej – ks. Zbyszko Hanelt

Pół wieku temu na misje pojechali pierwsi księża z archidiecezji gnieźnieńskiej. Każdy myślał o innym miejscu, ale wszyscy trzej wylądowali w Papui Nowej Gwinei – kraju kamiennej siekiery, jak przeczytali w małej, poszarzałej broszurce werbistów. Przypominamy sylwetki pierwszych fideidonistów od św. Wojciecha. Dziś ks. Zbyszko Hanelt.

Nie było internetu. Nie było Wikipedii, Facebooka i podróżniczych kanałów na YouTube. Nie było nawet programów Tonego Halika. Był rok 1974. U władzy stał Gierek, do sklepów rzucano częściej pomarańcze i banany, a „Orły” Górskiego wyrastały na prawdziwych bohaterów narodowych. Ksiądz Zbyszko Hanelt, ks. Kazimierz Muszyński i ks. Andrzej Grzela mieli za sobą kilka lat posługi wikariuszowskiej i starali się o pozwolenie na wyjazd na misje. Starali się długo, bo ówczesny arcybiskup gnieźnieński Stefan Wyszyński był ich posłaniu na koniec świata niechętny. Ks. Hanelt tak to później opisał: „Była to trudna rozmowa. Ksiądz Prymas cierpliwie słuchał moich wywodów starając się wybić mi z głowy pomysł podjęcia pracy misyjnej. A miał silne argumenty… Byłem w czasie tej rozmowy wyjątkowo odważny i twardy. Pamiętam zdanie, które skierowałem do Księdza Prymasa: Nie wiem, jaka będzie Twoja decyzja Eminencjo, ale wiem, że będę tak długo prosił, aż otrzymam to pozwolenie”.

Kard. Wyszyński ostatecznie wyraził zgodę, ale po warunkiem, że wszyscy trzej „kandydaci” będą pracować w jednym kraju i w jednej diecezji. – Posyłam was tam, gdzie aktualnie najbardziej brakuje kapłanów, do Papui-Nowej Gwinei – powiedział ogłaszając swoją decyzję. Gdzie to jest? Księża zdobyli niewielką broszurę werbistów pod wszystko mówiącym tytułem „Z kraju kamiennej siekiery”. Przeczytali w niej, że Nowa Gwinea to kraj cywilizacyjnie zacofany, zamieszkany przez dzikich i drapieżnych ludzi, którym nieobcy jest kanibalizm. Góry, ocean i busz. Przed półwieczem były tam miejsca, gdzie biały człowiek nie postawił stopy, o wojnach plemiennych nie wspominając. Prawdziwe peryferia świata. Ks. Hanelt wyjeżdżając tam miał 41 lat.

Urodził się 12 lutego 1933 roku w Kórniku k. Poznania. Szkołę podstawową kończył we Wrześni, a maturę zdał w inowrocławskim „Kasprowiczu”. Do kapłaństwa przygotowywał się w gnieźnieńskim seminarium duchownym. W Gnieźnie też, w katedrze, przyjął święcenia kapłańskie 20 maja 1961 roku z rąk kard. Wyszyńskiego. Wikariuszem był w Pleszewie, w parafii Wniebowzięcia NMP w Wągrowcu, w Trzemesznie, Strzałkowie, Kcyni i w parafii św. Krzyża w Inowrocławiu, gdzie przed wyjazdem urządzono mu wzruszające pożegnanie. „Szalone to były miesiące przed wyjazdem z Polski – wspominał później. – Przygotowania! Przygotowania! Przygotowania! Przepiękne pożegnanie w Inowrocławiu (…) Tak wielu ludzi starało się mi pomóc w różny sposób. Nie wymieniam mojej rodziny – to zrozumiałe, ale zupełnie obcy okazali mi tak wiele serca”.

Zanim misjonarze dotarli do Papui Nowej Gwinei odbyli najpierw krótki kurs u księży werbistów w Pieniężnie, a potem spotkali się z prymasem Wyszyńskim w Rzymie. Następnie ruszyli do Australii, gdzie przez kilka miesięcy uczyli się angielskiego. To jeden z języków urzędowych w Papui Nowej Gwinei – na prowincji jednak mało przydatny. Po przylocie każdy z kapłanów zostało oddelegowany do innej stacji misyjnej, gdzie pod okiem doświadczonego misjonarza miał poznawać specyfikę pracy i uczyć się języka pidgin, czyli języka pomocniczego, uformowanego na bazie angielskiego i języków miejscowych, których w Papui Nowej Gwinei jest ponad 830. Po przylocie ks. Hanelt relacjonował: „Ludzie na bosaka, ubrani trochę po europejsku, trochę według miejscowych zwyczajów tzn. liście tangetu z tyłu, kawał materiału z przodu (mężczyźni), kobiety mają spódniczkę zwaną purpur, zrobioną ze sznurków”.

Po kilku miesiącach przygotowania każdy z kapłanów otrzymał samodzielną placówkę. Ks. Zbyszko Hanelt, najstarszy z trójki, pojechał do parafii w Yombar, w której – jak później pisał – zostawił swoje serce i gdzie jeszcze po latach wspominano go z wdzięcznością. Jemu najtrudniej było się przystosować do nowych warunków, ale jak to często bywa, pracował w Papui Nowej Gwinei najdłużej, bo przez 22 lata. Przez cały ten czas robił notatki będące cennym źródłem wiedzy nie tylko o pracy misyjnej, ale i codziennym życiu mieszkańców, ich obyczajach, wyglądzie, lokalnych wydarzeniach i uroczystościach. „Pierwszy raz widzę ślub kościelny w Nowej Gwinei – pisał w czerwcu 1975 roku, kilka miesięcy po przylocie do Oceanii. – Panna młoda pięknie ubrana (umalowana, pióropusze). Pan młody także ubrany w tradycyjny strój. Ludzie w kościele ubrani i po europejsku i po miejscowemu. Niektórzy mają czapki jak u nas ORMO, a nawet kaski na głowach. Zachowanie w czasie Mszy św. „dosyć głośne”. Obecne są także psy! Jeden mały chłopiec (5-6 lat) miał tylko marynarkę, która sięgała mu do połowy brzuszka. W czasie Mszy św. pochylał się czasami, wystawiając pupę na ludzi… Widok godny sfotografowania!”

Pochówki także nie przypominały tych znanych z Polski. „Odprawiłem dzisiaj swój pierwszy pogrzeb i to lidera, który zginął w wypadku samochodowym – pisał w grudniu 1975 roku. – O godzinie 9.00 Msza święta. Wniesienie trumny (prosta, z desek, takie podłużne pudło). Niektórzy ludzie umazani błotem (objaw żalu). Liderzy powiedzieli mi, że droga jest krótka (była bardzo stroma, śliska, szedłem ok. 40 minut). Okazało się, że grób jeszcze nie jest gotowy (wezwano mnie o godzinie 13.00). Usiadłem i czekałem (do wieczora daleko). Trochę rozmawialiśmy, odmówiliśmy różaniec. W pewnym momencie pojawili się nowi ludzie: mężczyzna i kobieta, którzy byli z innego szczepu. Kobieta podbiegła do trumny. Zaczęła krzyczeć, płakać, całować trumnę. Trwało to około 20 minut (podobno nie wszędzie jest taki zwyczaj). Pogrzeb odprawiłem po polsku… nie ma bowiem ani w kuman, ani w pidgin rytuału! Sadzę, że był to pierwszy pogrzeb w języku polskim w dziejach tej stacji (nie było na niej Polaków przede mną). Na zakończenie zaśpiewałem w kuman”.

Ks. Hanelt pracował w Papui Nowej Gwinei w trzech parafiach – po Yombar, objął parafię w May, a potem w Yuri – stację położoną głęboko w buszu, gdzie chcąc dotrzeć do poszczególnych kościołów musiał robić kilkudniowe piesze wyprawy. Spędził tam 12 lat, z czego 8 naznaczonych było wojnami plemiennymi, które ostatecznie doprowadziły stację misyjną do ruiny. Kościół główny leżał na granicy ziem zwaśnionych klanów. Ludzie bojąc się o życie pozostawali w swoich wioskach. Kościół opustoszał, podobnie jak prowadzony przez misję ośrodek zdrowia i szkoła, którą ostatecznie zamknięto. Przez 8 lat ks. Hanelt wychodził więc z posługą sakramentalną do ludzi, pokonując długie kilometry błotnistych, wyboistych i często niedostępnych dróg na własnych nogach. Po latach ks. Wojciech Bęben, który pracował z ks. Haneltem w Papui wspominał: „Mówił o Bogu jako o Kimś, kogo znał, ale zarazem jako o Kimś tak wielkim, że Nowogwinejczycy, którym Go głosił, podobnie jak on, godzinami klęczeli przed Nim ukrytym w Najświętszym Sakramencie. Do Niego wysyłał ich w chwilach, gdy walki plemienne powodowały zniszczenia i utratę poczucia bezpieczeństwa. Gdy kobiety i dzieci nie wiedziały, czy mężowie i ojcowie powrócą cali i zdrowi, wtedy on uczył ich, że pomocą dla niech jest Maryja, Chrystusowa Matka”.

Ks. Zbyszko Hanelt był inicjatorem powstania Stowarzyszenia Misjonarzy Diecezjalnych i przez siedem lat pełnił funkcję prezesa. Przyjeżdżając na urlop do Polski zawsze zabiegał o nowych misjonarzy i starał się o środki dla tych, którzy pracują w najtrudniejszych rejonach świata. Właśnie podczas powrotu z urlopu zatrzymał się w Melbourne w Australii, gdzie jego zdrowie uległo niespodziewanemu pogorszeniu i gdzie zmarł 31 maja 1998 roku. Jego prochy sprowadzono do Polski i złożono 28 sierpnia 1998 roku na cmentarzu nowofarnym w Bydgoszczy.

B. Kruszyk
za publikacjami ks. Franciszka Jabłońskiego

21 stycznia 2024