Pierwsi misjonarze z archidiecezji gnieźnieńskiej – ks. Kazimierz Muszyński

Gdy dowiedział się, dokąd ma pojechać, zaniemówił z wrażenia. Papua Nowa Gwinea. Gdzie to jest? Pięćdziesiąt lat temu nie było praktycznie żadnych informacji o tym kraju. Na miejscu okazało się, że o wszystko trzeba zatroszczyć się samemu. – Życie tam w niczym nie przypominało tego, jakie wiodłem w Polsce – wspominał później ks. Muszyński.

Pierwsi Europejczycy dotarli do Papui Nowej Gwinei w XVI wieku, jednak ląd ten pozostawał niezbadany do połowy XIX stulecia. To właśnie wówczas rozpoczęła się ewangelizacja jego nadmorskich terenów. Ciekawostką jest to, że prowincje położone w wyższych partiach gór zbadano stosunkowo niedawno, bo 40-50 lat temu. Dziś Papua-Nowa Gwinea deklaruje się jako kraj chrześcijański, którego konstytucja gwarantuje respektowanie wartości chrześcijańskich i szacunek dla rodzimej tradycji. Ta zaś jest pieczołowicie kultywowana. Mieszkańcy wielu wiosek nadal noszą tradycyjne stroje „prosto z buszu”, sami wyrabiają naczynia, których używają i posługują się językiem swoich przodków. Jak piszą misjonarze, zwyczaje, obrzędy, a przede wszystkim odmienny sposób myślenia rdzennych mieszkańców może wywołać u Europejczyka niemały szok kulturowy.

Ksiądz Muszyński dotarł do Papui Nowej Gwinei razem z pozostałymi dwoma misjonarzami, którzy w 1974 roku otrzymali zgodę na wyjazd od kard. Stefana Wyszyńskiego: ks. Zbyszko Haneltem i ks. Andrzejem Grzelą. Najpierw spotkali się w Rzymie, stamtąd ruszyli do Australii na szlifowanie języka angielskiego, a następnie polecieli do Papui Nowej Gwinei. Miejsce, w którym wylądowali, przypominało raczej wieś niż miasto, przynajmniej według europejskich standardów. „Pożegnaliśmy się na lotnisku i każdy ruszył do swojej stacji misyjnej – wspominał później ks. Muszyński. – Ja zostałem oddelegowany do Denglagu, parafii w górach, jednej z największych w diecezji Kondiawa. Przyjechał po mnie brat zakonny, z którym miałem pracować. Pierwsze wrażenia? Pamiętam, że tubylcy, których tak się obawiałem, wychodzili na drogę, by mnie powitać. W okolicy był tylko jeden samochód, właśnie ten, którym jechaliśmy. Słychać go było z odległości kilku kilometrów. Nic dziwnego, że wzbudzał takie zainteresowanie”.

Ks. Kazimierz Muszyński rozpoczynał pracę misyjną jako 32-latek. Urodził się 28 lutego 1942 roku w Gołańczy. Liceum Ogólnokształcące kończył w Wągrowcu. Święcenia kapłańskie przyjął 28 października 1967 roku z rąk bp. Jana Czerniaka. Jako wikariusz pracował w parafiach w: Kruszwicy, św. Józefa w Bydgoszczy i św. Marcina w Jarocinie. Parafia w Denglagu, gdzie został skierowany po przylocie do Papui Nowej Gwinei liczyła sobie wówczas blisko 12 tysięcy mieszkańców i miała ponad 20 kościołów stacyjnych. Wierni z odleglejszych osad, by uczestniczyć w Mszy św., musieli maszerować nawet kilka godzin. Starzy i schorowani czekali na księdza w swoich chatach. Ksiądz Muszyński odwiedzał ich regularnie, wyprawiając się co jakiś czas na kilkudniowe piesze obchody. Na początku największym problemem była nieznajomość miejscowego języka. Kilka dni po przylocie odprawiał Mszę św., czytając po prostu zapis fonetyczny. Później, słowo po słowie uczył się miejscowej mowy, „gawędząc” z parafianami. – Pomagałem sobie gestykulacją, mimiką twarzy. Z czasem rozumiałem i mówiłem coraz więcej. Największym problemem było to, że nie mogłem zweryfikować poprawności tego, czego się nauczyłem. Jedynym kryterium było to, czy jestem rozumiany – opowiadał ks. Muszyński.

W połowie lat 70. w Stacji w Denglagu nie było ani prądu, ani bieżącej wody. Misjonarze, jeśli musieli, pracowali przy lampach naftowych. O takich zdobyczach cywilizacyjnych, jak radio czy telefon nie mogło być mowy. Żywność, leki i artykuły pierwszej potrzeby dostarczane były głównie samolotem. Misjonarze musieli być samowystarczalni. Sami sobie gotowali, prali, sprzątali, uprawiali niewielki ogród i naprawiali samochód, który na wyboistych drogach psuł się dość często. „Życie tam w niczym nie przypominało tego, jakie wiodłem w Polsce – mówi dla Przewodnika Katolickiego ks. Muszyński. – Na początku nie było łatwo. Nie znałem języka, chorowałem na malarię i przeżyłem coś na kształt szoku kulturowego. Najbardziej doskwierał mi jednak brak kontaktu z rodziną. Wytrzymałem, bo czułem, że jestem tam, gdzie być powinienem”.

Po Denglagu była jeszcze krótko parafia w Kainantu, a potem jedna z najtrudniejszych placówek w Wangoi, gdzie ks. Muszyński wybudował cztery kościoły, szpital i salę parafialną, czyniąc ze stacji miejsce spotkań wszystkich Polaków w Papui Nowej Gwinei. W 1984 roku, tuż przed opuszczeniem kraju pisał: (…) Rację mieli „starzy” misjonarze. Po jakimś czasie przestałem się dziwić wszystkiemu, przestałem zauważać to, co na początku tak mnie szokowało (…) Żegnajcie urocze, kolorowe dzieciaki, żegnajcie czujne i ofiarne papuaskie matki, wojownicy szczepowi, w których półdzikie serca powoli wsącza się nauka Chrystusa. Kochałem was wszystkich, bo inaczej nie wytrzymałbym tu nawet paru miesięcy”.

W 1985 roku ks. Muszyński udał się do USA, gdzie pracował dla amerykańskiej Polonii. W 2002 roku został dyrektorem Centrum Polonijnego przy parafii św. Józefa w Central Falls. Zmarł w 2008 roku w USA. W wydanej w 1992 roku książce „Dziesięć lat wśród Papuasów” podsumowując swoją pracę misyjną napisał: „Przeżyłem tu dziesięć lat i wyjeżdżając mam pełne poczucie, że były to jak dotąd najlepsze lata mojego kapłańskiego żywota. Lata trudne, ale pełne wewnętrznej radości, jaką daje pewność właściwej, choć kamienistej i na pewno nie pozbawionej błędów drogi. Drogi, na którą Chrystus powołał mnie, abym wypełniał Jego misję”.

B. Kruszyk
za publikacjami ks. Franciszka Jabłońskiego

28 stycznia 2024