„Tym, co Boga miłują, wszystko na dobro wychodzi”
Bosi, w drewnianych chodakach, okryci pasiakami i strzępem koca, pośród podobnych im łazarzy. Tak dawali najważniejsze świadectwo w życiu. Przez obozy koncentracyjne przeszło 164 kapłanów archidiecezji gnieźnieńskiej, 92 straciło w nich życie, 8 wyniesionych zostało do chwały ołtarzy. W czwartek 13 czerwca minie 25. rocznica ich beatyfikacji.
Ks. kan. Stanisław Kubski, proboszcz inowrocławskiej parafii pw. Zwiastowania NMP, w chwili aresztowania w pierwszych dniach września 1939 roku miał 63 lata. Musiał przejść przez Inowrocław jak skazaniec, z rękami nad głową, a później klęczeć przez całą noc na koszarowym dziedzińcu. Najpierw przewieziono go do Piły, potem do Dachau, a stamtąd do Buchenwaldu, gdzie trafił do kompanii karnej. Później znowu do Dachau. Kapo dręczyli go tak bardzo, że z wyczerpania nie poznawał ludzi. Dużo chorował. Jeden ze współwięźniów, ks. Stanisław Gałecki, tak opisał ich spotkanie w obozowym getcie dla zarażonych świerzbem: „W szarym tłumie nędzarzy spostrzegam kochanego współtowarzysza niedoli, okrytego strzępiastym kocem, spod którego wyziera brudna, cuchnąca, skrzepła krwią i ropą zafarbowana koszulina-łachman. Jest na bosaka, w dybach, na śniegu przy 12 stopniach mrozu! Spotykamy się wzrokiem. Otwierają się pogodnie uśmiechnięte usta: Laudetur Jesus Christus. Witaj kochany! Ty także tu? Będzie mi teraz raźniej. Dzielimy się posłaniem, jakie stanowi mały zagnojony siennik. Teraz dopiero zauważam, że na wychudzonym ciele nie ma dosłownie ani jednego miejsca zdrowego (…) Bezsenne noce w cuchnących salach mieszczących po 300 i więcej osób odbierają chęć do życia. Tak mijają dni, tygodnie, przy dziennej racji 150 gr chleba suchego i tzw. kawie, bez obiadu, „umilane” jedynie wzajemnym nacieraniem się cuchnącym dziegciem i kąpielą w łaźni dokąd zapędzają raz w tygodniu nago, po śniegu na mrozie”.
Ks. Kubski ze względu na wiek i dotychczasowe przejścia bardzo źle znosił obozowe warunki. Często chorował. Nigdy jednak się nie skarżył. Zapamiętano go, jak na barłogu odmawiał różaniec trzymając w ręku kawałek sznurka z zaplecionymi supłami. W listach do bliskich pisał: „Bóg wie, kiedy się zobaczymy. To tak długo trwa, odmiany jeszcze nie widać. Trzeba tylko zaufać Bogu, który wszystko może na dobre odmienić i odmieni”. W Wielki Tydzień 1942 tysiąc czterystu kapłanów więzionych w Dachau odprawiało szczególną drogę krzyżową. Od Wielkiego Poniedziałku do drugiego święta Wielkiej Nocy byli nękani całodobowymi karnymi ćwiczeniami. Ks. Kubski był u kresu wytrzymałości. Ważył nieco ponad 37 kg. Miesiąc później uznano go za niezdolnego do pracy. Został włączony do tzw. transportu inwalidów, który – o czym wszyscy wiedzieli – oznaczał śmierć. Wywożono ich poza obóz partiami. W transporcie z 18 maja pojechało 116 „inwalidów”. Był wśród nich także ks. Stanisław Kubski. Umarł w komorze gazowej w Hartheim pod Linzem w Austrii.
Bici, zastraszani
Gdy aresztowano ks. Kubskiego, jego obowiązki w parafii przejął ks. Władysław Demski. Nie na długo. 2 listopada 1939 roku Niemcy wezwali księży z Inowrocławia i okolic do starostwa, by „omówić” warunki pracy duszpasterskiej w czasie wojny. Ale żadnych rozmów nie było. Kapłanów aresztowano i wywieziono kolejno do obozów w Świeciu, Górnej Grupie, Gdańsku, Stutthofie i Sachsenhausen, skąd większość trafiła do Dachau. Ks. Władysław Demski mający wówczas 55 lat był wysokim i postawnym mężczyzną. Wyróżniał się także doskonałą znajomością języka niemieckiego. Z tego względu w Stutthofie został wyznaczony na „kapo”. Kierował pracą współbraci i był ich duchowym przewodnikiem. Dotkliwe cierpienia zaczęły się w Sachsenhausen, gdzie był szczególnie prześladowany. W maju 1940 roku część więźniów miała zostać przewieziona do innego obozu. Podbiegali i z daleka rozpoznawali swoje ubrania zwinięte w węzełek. Z jednego z nich wypadł różaniec (relacje mówią także o krzyżyku bądź medaliku), za którego posiadanie płaciło się życiem. Przerażeni więźniowie udawali, że nie patrzą, gdy wściekli SS-mani przywołali ks. Demskiego i kazali mu podeptać różaniec. Odmówił. Strażnik rzucił różaniec w błoto i kazał go pocałować. Ks. Demski ukląkł, wargami odszukał krzyżyk i poczuł przeraźliwy ból. Bito go grubym kijem po głowie, plecach i nerkach. Katowano go także przez kolejne dwa dni. Była oktawa Bożego Ciała. Przyprowadzony na apel szepnął do stojącego obok młodego księdza z Inowrocławia: „Czy dziś Oktawa? Prowadziłbym procesję u Grzesia…” i osunął się na ziemię. Po apelu współbracia przenieśli go pod płot, gdzie skonał.
Ks. Jan Nepomucen Chrzan w chwili wybuchu wojny miał 54 lata i od 14 pełnił funkcję proboszcza w Żerkowie leżącym wówczas w granicach archidiecezji gnieźnieńskiej. Od początku okupacji był zastraszany i szykanowany przez Niemców. Kilkakrotnie napadli na plebanię i dotkliwie go pobili. Zakazali też odprawiania Mszy św. w dni powszednie, czego nie przestrzegał, przekradając się w nocy do kościoła i w ciszy celebrując Eucharystię. Przyszli po niego 6 października 1941 roku po rannej Mszy św. Pozwolono mu jeszcze na spożycie komunikantów w kościele. Później trafił do obozu śledczo-karnego w forcie VII w Poznaniu, skąd 30 października przewieziono go wraz z innymi kapłanami do Dachau. W obozie przeszedł trudny proces przemiany, którego owocem było pogodzenie się z faktem, iż stan w jakim się znalazł, jest wyrazem woli Boga, który oczekuje od niego dobrowolnego przyjęcia upokorzeń i cierpień. Pracując na tzw. „plantacjach”, czyli w obozowym gospodarstwie, zranił się w rękę. Doszło do zakażenia, a później wywiązało się zapalenie płuc. Świadkowie ostatnich chwil ks. Chrzana napisali, iż konając uniósł się nieco na posłaniu i wyraźnie powiedział: Niech żyje Chrystus Król!”, a później wyszeptał cicho: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Bez grobu
Ks. Aleksego Sobaszka gestapo wzięło 6 października 1941 roku, zaraz po Mszy św. pogrzebowej, którą odprawił po raz ostatni w parafii w Siedleminie. Trafił do osławionego Fortu VII w Poznaniu, a po niespełna miesiącu do Dachau. Jak relacjonował później jego współwięzień i parafianin, kapłan źle znosił obozowe warunki. „W lecie 1942 roku otrzymał zajęcie w ogrodzie obozowym, w hodowli ziół leczniczych – wspominał. Praca była nietrudna, na wolnym powietrzu. Mimo to wracał po pracy zmęczony. Na początku lipca 1942 roku czuł się już niedobrze. Przyjęcie do izby chorych napotykało trudności z powodu braku gorączki u księdza. Na tydzień przed śmiercią, tj. 25 lipca udało się ks. proboszczowi dostać do rewiru chorych, niestety przyjęto go do chorych na dyzenterię. Istniało przekonanie w obozie, że kto dostanie się do tej izby chorych, chociażby nie był chory, dostanie na pewno biegunki. Tak było też z ks. Sobaszkiem. Dostał krwawej biegunki i na skutek ciężkiego jej przebiegu, dnia 1 sierpnia 1942 roku o godz. 2 w nocy zmarł. Zwłoki śp. ks. Sobaszka spalone zostały w miejscowym krematorium”.
Pozostałych czterech księży z naszej archidiecezji, beatyfikowanych przez papieża Jana Pawła II w grupie 108 męczenników II wojny światowej, w chwili aresztowania miało niespełna 30 lat. Ks. Franciszek Dachtera w 1939 roku został mianowany proboszczem w Łubowie, ale parafii nie zdążył objąć. Pojechał na front jako kapelan i trafił do niewoli, a w ostateczności do Dachau. W obozie został wyselekcjonowany do tzw. eksperymentów medycznych. Jak wspominał ks. Józef Batkowski, był ulubionym „królikiem doświadczalnym” prof. Klusa Schellinga. Zabierano go czterokrotnie. Pierwszy raz na miesiąc, później na dwa i pół i cztery i pół miesiąca. Ostatni raz męczono go tylko pięć dni. Zmarł 22 sierpnia 1944 roku. Współwięźniowie z trudem rozpoznali umęczone ciało. Tuż przed śmiercią, w chwili przytomności powiedział do czuwającego przy nim kapłana: Pozdrów moją rodzinę. Niech nie płaczą. Bóg tak chce. Zgadzam się z Jego wolą, choć serce się rwie do swoich. Powiedz im wszystko, co widziałeś i co wiesz!
Ks. Mariana Skrzypczaka nie wywieziono. Został zamordowany 5 października 1939 roku w Płonkowie, gdzie zastępował proboszcza. Gdy do niego strzelali wołał: Jezu, zlituj się… Przebacz im… Ks. Antoni Świadek jak setki kapłanów trafił do Dachau, gdzie zmarł na tyfus. Przed śmiercią zdążył odmówić różaniec. Był styczeń 1945 roku. Tak blisko jej końca. Ks. Władysław Mączyński lat 29 administrował parafią w Łubowie. Przyszli po niego w sierpniu 1940 roku. Do Dachau trafił po pobycie w Sachsenhausen. Mimo wątłego zdrowie podtrzymywał innych na duchu i dzielił się własną porcją chleba. Po dwóch latach nie mógł już chodzić, spać ani jeść. Zmarł 20 sierpnia 1942 roku. Sobie i współwięźniom często powtarzał słowa św. Pawła Apostoła że „tym, co Boga miłują, wszystko na dobro wychodzi”.
B. Kruszyk
Od lewej na górze: ks. S. Kubski, ks. W. Demski, ks. J. N. Chrzan, ks. A. Sobaszek, od lewej na dole: ks. F. Dachtera, ks. M. Skrzypczak, ks. A. Świadek, ks. W. Mączyński