Gdzie i jak zginął św. Wojciech?

Gaudenty twierdzi, że Wojciech zginął od uderzenia włóczni. Benedykt – że ścięto mu głowę toporem. Te dwie opowieści nie muszą sobie przeczyć. W rozwiązaniu zagadki miejsca i okoliczności męczeństwa pierwszego polskiego świętego pomagają dziś archeolodzy i znawcy wymarłego już języka.

 Opowieść o wykupieniu ciała św. Wojciecha, którego dokonał Bolesław Chrobry, rozliczając się z Prusami na wagę srebra, znana jest od tysiąca lat. Znacznie gorzej było z wiedzą na temat miejsca śmierci męczennika. Wielcy święci Europy mają swoje sanktuaria w miejscach, w których zginęli, szerząc Ewangelię. Zadbali o to ich następcy. Z Wojciechem było inaczej, gdyż zginął na terytorium, które jeszcze bez mała trzy stulecia później pozostawało pogańskie. Z kolei Krzyżacy, podbijając pruską krainę, nie byli zainteresowani w szerzeniem tam kultu patrona Polski. Resztki lokalnej pamięci o świętym rozproszyła reformacja. Potem już wiadomo było tylko tyle, że Wojciech zginął „w Prusach”. Gdzie dokładnie – tego nikt nie wiedział.


Świadkowie

 Przez wieki utrzymywała się wersja, jakoby świętego zabito w okolicy miejscowości Tenkity na Półwyspie Sambijskim, u nasady Mierzei Wiślanej (dziś Lietnoje w rosyjskim obwodzie kaliningradzkim). Wersję tę rozpowszechnił czeski król Przemysł Ottokar II, który w 1255 r. wziął udział w wyprawie krzyżowej przeciw Prusom. Gdy tam pokazano mu miejsce domniemanego męczeństwa rodaka (Wojciech, przypominamy, z pochodzenia również był Czechem), chętnie uwierzył w jego autentyczność. Współczesne badania podważają jednak tę wersję. „Sprawcami” kultu w Tenkitach byli prawdopodobnie XI-wieczni duńscy żeglarze, którzy w głąb lądu się nie zapuszczali, więc uczcili św. Wojciecha, budując mu kaplicę nad brzegiem morza.

Gdzie zatem zginął św. Wojciech? Jego męczeństwo znamy z opisów powstałych na podstawie relacji dwóch naocznych świadków: Radzima zwanego Gaudentym oraz Boguszy zwanego Benedyktem. Gaudenty, późniejszy pierwszy pasterz metropolii gnieźnieńskiej, to rodzony brat Wojciecha. Jego opowieść jest nasycona emocjami i nie dba przesadnie o konkrety. Obfitująca w szczegóły relacja Benedykta w opinii badaczy uchodzi za historycznie bardziej wiarygodną. Jednak później odnaleziona, nie była znana hagiografom – dlatego potoczna wiedza na temat interesujących nas wypadków urobiona została na podstawie relacji Radzima-Gaudentego.

Rekonstrukcja wydarzeń

Na  podstawie tych dwóch opowieści spróbujmy odtworzyć bieg wydarzeń. W połowie kwietnia 997 r. Wojciech razem z towarzyszami wypłynął łodzią z Gdańska na Zalew Wiślany. W owych czasach akwen ten był znacznie większy niż dzisiaj, a jezioro Drużno koło Elbląga, obecnie zamknięte i płytkie rozlewisko, stanowiło jego zatokę, po której śmiało pływały morskie okręty. Tą trasą dostał się Wojciech na wysepkę „u ujścia rzeki”. Prawdopodobnie rzeką tą była Dzierzgonka, dziś niespławny potoczek, a ongiś handlowa trasa wodna. Misjonarze wylądowali w okolicy obecnej wsi Bągart (skąd to wiadomo, o tym za chwilę), odległej dziś od brzegów jeziora Drużno o 10 kilometrów, wtedy jednak znajdującej się nad samym Zalewem. Z wysepki przegnali Wojciecha Prusowie, rozgniewani najściem intruza, który w dodatku nie ukrywał, że zamierza obalać posągi ich pogańskiej wiary. Ekipa misyjna wycofała się na kilka dni do najbliższej osady, pozostającej pod kontrolą polskiego księcia. Był to jednak odwrót wyłącznie taktyczny.

W czwartek 22 kwietnia wypłynęli ponownie, kierując się w to samo miejsce. Następnego dnia śmiało minęli znaną sobie wysepkę, zatrzymując się nieco dalej, w głębi lądu. Wylądowawszy, wspięli się na wysoki brzeg. Mijając „knieje i siedliska dzikich zwierząt”, poszli na wschód, w kierunku najbliższej spodziewanej pruskiej osady. Około południa wyszli na polanę, gdzie Gaudenty odprawił Mszę św. Gdy zmęczeni podróżą zasnęli, obudziła ich grupa uzbrojonych Prusów. Byli rozwścieczeni – przybysze śmieli odprawiać swoje rytuały w ich świętym gaju! Pogański kapłan osobiście zabił biskupa.

Narzędzie zbrodni

 W tym miejscu obie narracje wyraźnie się rozchodzą. Według Gaudentego Wojciech poniósł śmierć na leśnej polanie. Benedykt podaje, że grupa misjonarzy dotarła jednak pod bramę pruskiego grodu i dopiero tam, po dłuższej wymianie zdań z załogą forteczki, zamęczono świętego. Gaudenty twierdzi, że Wojciech zginął od uderzenia włóczni. Benedykt – że ścięto mu głowę toporem. Te dwie opowieści nie muszą sobie przeczyć. Misjonarze mogli zostać zaskoczeni w lesie przez pruskich strażników, którzy zraniwszy oszczepem Wojciecha, zawlekli całą grupę w kierunku gródka. Tam, gdy wyszło na jaw „zbezczeszczenie” świętego gaju, pogański kapłan dobił biskupa, odcinając mu głowę toporem. Tę hipotezę wspiera namacalny dowód w postaci Drzwi Gnieźnieńskich, na których wyraźnie przedstawiono oba narzędzia mordu: włócznię i topór.

 
Zacholinie

 Zanim po szczątki męczennika przybyło poselstwo Chrobrego, ciało pochowano niedaleko grodu. Jeszcze dwieście lat później miejsce tymczasowego pochówku Wojciecha pokazywali polskim cystersom pogańscy Prusowie. Potem o nim zapomniano. W relacji Benedykta zachowała się jednak wyraźna wskazówka: gród, do którego dotarli misjonarze, nosił nazwę Cholinum. Spróbujmy poszukać tego miejsca w okolicach na południe od jeziora Drużno. Żadnego Cholinum tam nie znajdziemy. Nie zapominajmy jednak, że benedyktową opowieść zapisano po łacinie: gdy odejmiemy typowo łacińską końcówkę -um, pozostanie nam Cholin. To już wyraźny krok do przodu. Ale Cholina też tutaj nie ma. Są natomiast Pachoły, maleńka osada dwa kilometry na wschód od miasteczka Dzierzgoń. Przed 1945 r. (to tereny poniemieckie) jej nazwa brzmiała Pachollen – nazwa to stara, pochodząca jeszcze od Prusów, którzy tutaj przed wiekami mieszkali. W wymarłym już języku pruskim przedrostek pa- oznacza „przy” albo „za”. Możemy więc zrekonstruować właściwy sens nazwy osady: Pachoły to w istocie rzeczy miejsce „za Cholinem”, czyli po naszemu – Zacholinie.  Skoro więc Pachoły są „za Cholinem”, Cholin musiał znajdować się „przed” Pachołami – czyli bardziej w głębi lądu, licząc od biegu Dzierzgonki.

Gaj i potomkowie zabójców

Tak też rozumowali polscy poszukiwacze miejsca śmierci św. Wojciecha, profesorowie Stanisław Mielczarski (lata 60.) i Przemysław Urbańczyk (koniec lat 90.). Idąc tym tropem, odkryli dwa grodziska. Każdy z nich uznał swoje znalezisko za Cholin. Lokalizacja Urbańczyka wygląda jednak na bardziej przekonującą: jego gródek sąsiaduje bowiem z wioską o starej nazwie Święty Gaj! A to oznacza, że jesteśmy w domu: że to właśnie jest miejsce, w którym zginął św. Wojciech. 

Co ciekawe, w XIX-wiecznych księgach parafialnych, prowadzonych przez okolicznych pastorów, przetrwały do 1945 r. informacje, że ludność w sąsiedztwie tej właśnie miejscowości uważa się za potomków zabójców biskupa Wojciecha. Krzyżacy, jak widać, nie zatarli wszystkich śladów pamięci o polskim męczenniku. Prof. Urbańczyk, niejako przy okazji, odkrył jeszcze ślady kilometrowej długości pomostu, który przed tysiącem lat przemierzali tam i z powrotem kupcy pruscy oraz polscy. Pomost na Dzierzgonce znajduje się na wysokości wspomnianej już  wioski Bągart, czyli dokładnie tam, gdzie wysiadł z łodzi św. Wojciech. Odkopane z błota, zbutwiałe resztki drewnianych bali można traktować jak relikwie: to po nich, według wszelkiego prawdopodobieństwa, kroczył patron Polski i Czech, kierując się ku brzegowi nieznanej krainy.

Jacek Borkowicz „Przewodnik Katolicki” 17/2017


Nowy numer „Przewodnika Katolickiego”
 TUTAJ


22 kwietnia 2020